Yosemite National Park
Zima powoli, bardzo powoli, żegna się z nami i odchodzi, by innym nieść radość zmarzniętych nosów i uszu. Wielu z nas zaczyna więc snuć plany wycieczkowe na ciepłe miesiące, a moi koledzy z tego działu obmyślająją plany polowań, które niekoniecznie odbywają się w ciepłe dni, owszem bywają bardzo zimne.
Ja też należę do grona tych, którzy spędzać będą dni w lesie i na polach, gdy temperatura zmrozi rzeki i jeziora. Dziś jednak pozostanę przy naszych przygodach letnich i opowiem o wyprawie do Yosemite National Park. Proszę tę opowieść potraktować jako zachętę do odwiedzenia tego miejsca.
Co możemy zobaczyć? Najwyższe wodospady Ameryki Północnej, najwyższe pionowe skały wspinaczkowe, największy polodowcowy kanion. Jest to świat niedźwiedzi czarnych , pumy i mulaka, wilka i kojota, soczystych łąk i stalowo - błękitnych skał, a nade wszystko przepięknych widoków.
Do Yosemite, który ulokowany jest w Kalifornii, wjeżdżaliśmy od strony wschodniej, od strony San Francisco. Mozolnie wspinaliśmy się drogą 120, na tym odcinku zwaną New Priest Grade Rd. Jest to droga wspinająca się bardzo stromo, z dużą ekspozycją. Kierowcy niedoświadczeni powinni raczej wybrać inną trasę wjazdową, na przykład drogę 140 lub 41. Jeżeli jednak wybierzemy drogę 120, to najlepiej pojechać tam późnym popołudniem, między 7 a 8 pm kiedy to na każdym prawie zakręcie (takie zakręty nazywaliśmy kiedyś agrafkami) podziwiać możemy zachodzące słońce. Jest to zupełnie niezapomniane zjawisko szczególnie dla tych, którzy nigdy nie doznali tej rozkoszy w górach. Najchętniej zatrzymywalibyśmy samochód na każdym zakręcie, bo jest tak bajkowo, kiedy słońce bardzo powoli chowa się za szczytami Gór Sierra Nevada. Granicę parku przekroczyliśmy już prawie w nocy, co wydawać by się mogło niezbyt dobrym pomysłem, szczególnie, że nie mieliśmy zarezerwowanego kempingu, nie mieliśmy też wiedzy, gdzie będziemy nocować. Plan polegał na braku planu: mieliśmy dojechać, a później się zastanowić, co dalej. Zabawa w takich sytuacjach jest przednia, gdyż zazwyczaj w przyspieszonym tempie poznajemy okolicę i ceny, a podejmowanie decyzji zawsze podnosi nam ciśnienie i adrenalinę. Około godziny 10 już wiedzieliśmy: te trzy miliony turystów, o których czytaliśmy w przewodnikach, jakoby odwiedzających Yosemite, to prawda. Mało tego - zaczęliśmy podejrzewać, że właśnie te trzy miliony właśnie teraz odwiedzają park. Wolnych miejsc jak na lekarstwo (tak nam się wydawało, bo już noc i po wielu godzinach jazdy nikomu tak naprawdę nie chciało się rozbijać namiotu). Te, które w końcu znaleźliśmy w The Ahwahnee jak i w Yosemite Lodge at the Falls były kosmicznie drogie, a sławny Camp-4 był pełny. Nocą więc na złamanie karku zjechaliśmy z miejsca, na które tak mozolnie wdrapaliśmy się samochodem, by przejechać przez Yosemite Valley, która jest, jak mawiają, najpiękniejszą częścią parku (o czym mieliśmy się przekonać dnia następnego). Na końcu doliny w małym miasteczku przyłożyliśmy głowy do poduszek, po kilku mocnych i przyjaznych piwach Sierra Nevada o smaku sosnowym.
Rano pokrzepieni snem, z nowymi pomysłami wyruszyliśmy, by znaleźć prawdziwie dzikie miejsce pod namiot. Po około 2 godzinach wiedzieliśmy już: nasze wymarzone miejsce na kempingu Yosemite Creek, nie jest dostępne dla normalnego samochodu. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie rozbić namiotu gdziekolwiek, co jest możliwe po zgłoszeniu na Posterunku Rangersów. Pomysł był dyskutowany przez 10 minut, ale w związku z obecnością niedźwiedzi, których ślady żerowania napotykaliśmy często, doszliśmy do wspólnego wniosku, że obecność innych ludzi pozwoli nam się czuć bezpieczniej. I tak po godzinie poszukiwań rozbiliśmy namiot na najwyżej położonym kempingu w Yosemite Porcupine Flat 2500m. nad poziomem morza. Szybko przenieśliśmy całe nasze zaopatrzenie i kosmetyki z samochodu do wielkiej, metalowej, mocno zakotwiczonej skrzyni, z bardzo skomplikowanym zamkiem. Jest to wyraźne zalecenie Rangersów. Misie dzięki temu nie mają łatwego dostępu do pożywienia ludzkiego tzw. “junk food”, co pozwala im uniknąć chorób cywilizacyjnych. Mówiąc serio: w ten sposób unikamy zniszczeń samochodu (misie wykazują się wysokim wyszkoleniem w odnajdywaniu i pozyskiwaniu ludzkich smakołyków) i nie przywabiamy innych dzikich zwierząt, które podobnie jak misie, mogą być niebezpieczne (wilki, kojoty) i uciążliwe jak np. racoons.
Po tym wstępnym zabezpieczeniu naszego obozowiska wyruszyliśmy, by obejrzeć jeden z cudów - Yosemite Valley. Dolina ta jest centralną częścią parku prawnie chronioną od roku 1864. Jest to więc najstarszy prawnie chroniony obszar w USA. Przypominam, że Park Yellowstone założony został w roku 1872. Ponieważ Yosemite Valley została objęta tak wcześnie ochroną prawną (Yosemite National Park oficjalnie utworzono w 1890 roku dzięki staraniom John’a Muir’a ), obszar ten ocalono przed poszukiwaczami złota i podziwiać go możemy takim, jakim widział go w 1833 roku pierwszy biały traper Joseph Reddeford Walker. To barwna postać dzikiego zachodu, świetny traper, który jako pierwszy Amerykanin otworzył punkt wymiany futer i magazyn w Santa Fe, a przede wszystkim inicjator ekspedycji mających na celu poznanie dzisiejszej Kalifornii. Yosemite Valley zamieszkana wtedy była przez Indian Miwok i Pajutów, którzy żyli tam w spokoju do chwili wybuchu gorączki złota w Kalifornii. Nazwa Yosemite pochodzi najprawdopodobniej od indiańskiego słowa Yohhe\'meti lub Yos.s.e\'meti, które było nazwą plemienia Indian zamieszkujących dolinę Yosemite. Yosemite dosłownie oznacza “ci, którzy zabijali”. Dziś w dolinie znajduje się mała wioska (gdzie spędziliśmy pierwszą noc), a w niej parę sklepów oraz stacja benzynowa.
Dolina została utworzona przez lodowce przesuwające się kanionem rzeki Merced. Ogromne masy lodu zdarły wierzchnią warstwę miękkiej skały, pozostawiając twardy granit, z którego powstały dzisiejsze klify. Jednym z nich jest El Capitan, największa bryła granitu na świecie. Drugim ciekawym granitowym szczytem jest Half Dome, najbardziej stroma ściana w Ameryce – jest odchylona od pionu zaledwie 7%.
Topniejący lodowiec pozostawił jezioro, które ulegając zamuleniu, utworzyło dno dzisiejszej doliny. I na tym właśnie dnie stojąc, a właściwie siedząc, usłyszeliśmy wołanie Kasprowicza:
Witajcie, kochane góry,
O, witaj droga ma rzeko!
I oto znów jestem z wami,
A byłem tak daleko!
Dzielili mnie od was ludzie,
Wrzaskliwy rozgwar miasta,
I owa śmieszna cierpliwość,
Co z wyrzeczenia wyrasta.
Wieczorem ognisko i eksperymentalne gotowanie fasoli w puszkach na ognisku, dodamy: udane! Chleb przypiekany bezpośrednio na ogniu i zwyczajne amerykańskie parówki, które zawsze smakują wyśmienicie po całym dniu wspinania się górskimi ścieżkami. Szczególnie smakowały dziś, po dojściu do Bridalveil Falls i Vernal Falls. Po sytym posiłku, długie gapienie się w niebo „utkane” gwiazdami. Nigdzie indziej nie widzieliśmy takiej ilości gwiazd. To zasługa powietrza, mocno rozrzedzonego na tej wysokości, jak też samej wysokości. Noc upłynęła nam na wysłuchiwaniu koncertu wilczego, który miał miejsce w niewielkiej odległości od obozowiska. Dzień następny spędziliśmy na oglądaniu Mamutowców olbrzymich zwanych sekwojami, a szczególnie tego największego w Yosemite, Grizzly Giant. Drzewo to liczy sobie 2700 lat !!! Jest wysokie na 65 metrów, a średnica u podstawy ma ponad 9 metrów. 2700 lat!!! Nic tu dodać. Po co mówić o przemijaniu, tutaj jest to zupełnie bez znaczenia.
Wyjeżdżaliśmy ze smutkiem, najchętniej pozostalibyśmy tu dłużej. Z pewnością wrócimy, droga jednak woła nas. Jedziemy dalej, przez Death Valley do Santa Fe. O tym w następnej opowieści. Wyjeżdżamy drogą 120, na tym odcinku nazwaną Tioga Pass, która jest najwyżej poprowadzoną drogą asfaltowo-betonową w USA - 3,031 m. nad poziomem morza.
Opuszczamy miejsce, o którym John Muir napisał:
“To jest jak dotychczas największa ze wszystkich świątyń Natury, do której pozwolono mi wejść”