Podziel się   

Ludzie Pokaż wszystkie »

Wydanie 2010-06 · Opublikowany: 2010-08-01 21:00:05 · Czytany 8486 razy · 0 komentarzy
Nowszy Starszy

Trzy razy na Monte Cassino

Jedni uważają go za dziwaka, ale większość przychyla się do opinii, że jest to człowiek wyjątkowy, nietuzinkowy, a przy tym niesamowicie wierny polskim tradycjom. Przyjaciele mówią do niego Wowa lub Wowka.

"W moim życiu zawsze najważniejsze były: konie, teatr i dziewczyny - właśnie w takiej kolejności - mówi Włodzimierz "Wowa" Brodecki. - Bo konie były zawsze obecne. A teatr to jest moje miejsce pracy" - dodaje.

Jego ojciec był kawalerzystą w Wołyńskiej Brygadzie Kawalerii, brał udział w bitwie pod Mokrą w 1939 roku. Potem, w czasie II wojny, był żołnierzem 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, a w 1945 trafił do I Samodzielnej Brygady Kawalerii, walczył o Wał Pomorski, Berlin, a szlak bojowy zakończył w Sandau. Po wojnie był kwatermistrzem w jednostce wojskowej - a konkretnie w szpitalu wojskowym - w Chełmie Lubelskim. Tam były oczywiście konie.

"To było nieuniknione - dzięki ojcu wyrosłem w tym klimacie, klimacie wojskowym i wojennym. Stąd te moje przejażdżki i rajdy konne w szkole średniej i podczas studiów. Potem, kiedy pracowałem w kulturze na wsi, też towarzyszyły mi konie. Zakładałem kluby jeździeckie w różnych wsiach. Jako młodzi ludzie wsiadaliśmy na konie i jechaliśmy do lasu złożyć kwiaty na grobach partyzantów" - podkreśla.

Z biało-czerwoną po Europie

Nigdy nie brakowało mu fantazji. W prima aprilis 1993 roku wjechał na koniu "Cassino" na I piętro zapełnionej po brzegi sali widowiskowej Krakowskiego Klubu Garnizonowego. Wymyślił samotne rajdy konne po Polsce i Europie. Ma ich już na swoim koncie 30. Nie chodziło mu tylko o to, aby wsiąść na konia i jechać, chociaż nigdy nie ukrywał, że kiedy siedzi w siodle, jest po prostu szczęśliwy. "Tęsknię za horyzontem. Czekam, żeby coś się pojawiło za zakrętem drogi" - opowiada.

Każda z tych wypraw miała określony cel. "Chciałem dotrzeć do wszystkich miejsc, gdzie walczyli kiedyś polscy żołnierze. Pokłonić się tym miejscom, gdzie między innymi walczył mój ojciec, oddać hołd prochom polskich żołnierzy - mówi Włodzimierz "Wowa" Brodecki. -Owszem, mogłem pojechać do wielu z tych miejsc autokarem, jako turysta, ale to nie to. Chciałem, aby było inaczej. To miało być podniosłe wydarzenie". Stąd zawsze otaczały go symbole polskiego oręża - koń, szabla, mundur majora Hubala.

W 1965 roku brał udział w kręceniu filmu przyrodniczego w puszczy nadburzańskiej, niedaleko Sobiboru, gdzie w czasie wojny był niemiecki obóz zagłady. Któregoś wieczora, przy ognisku, młodzi ludzie zaczęli snuć marzenia. Reżyserka filmu Joanna Wierzbicka powiedziała, że chciałaby popłynąć prawdziwą tratwą Wisłą do Gdańska. A Wowa stwierdził, że chciałby objechać konno Polskę. Jeden z kolegów zawołał: ja też! I jeszcze jeden i jeszcze... Zgłosiło się pięciu. "Ruszamy za pięć lat, bo musicie się nauczyć jeździć konno, no i trzeba się przygotować" - powiedział Wowa.

Kiedy minęło pięć lat, jeden z kolegów mówił, że nie może, bo się ożenił, drugi, że kręci film. Został sam. "Nie chodziło mi o to, aby tylko pojechać na koniu od miasteczka do miasteczka i w każdym robić wrażenie na dziewczynach - opowiada. -Wyjąłem z szafy medale i odznaczenia ojca, które dostawał za udział w bitwach, i spisałem z nich nazwy miejscowości. Potem naniosłem je na mapę i tak powstała trasa szlakiem bojowym polskich kawalerzystów: Lublin, Chełm Lubelski, Warszawa, Bydgoszcz, Berlin. Wyruszyłem na klaczy 'Dzidzia', którą dostałem od pewnej dziewczyny. Powiedziała, że chce, aby 'Dzidzia' była sławna. To była cudowna klacz. Pokonywała 70 kilometrów dziennie".

Rok później wyruszył na I Rajd Konny Szlakiem Walk Partyzantów AK na Lubelszczyźnie. W 1977 r. był I Rajd Konny Szlakiem Trzech Stolic: Kielce - Kraków - Warszawa - Gniezno - Kielce. W 1978 i 1979 pokonał konno szlak bojowy oddziału Wojska Polskiego majora Henryka Dobrzańskiego "Hubala": Kielce - Anielin - Kielce.

W 1989 r. odbył I Samotny Rajd Konny Szlakiem Walk 1. Brygady Pancernej gen. Stanisława Maczka: od Jordanowa, przez Lwów, Berlin, Wilhelmshaven, Arnhem, Antwerpię, Falaise, Chambois, Paryż, Norymbergę, Pragę - do Krakowa, pokonując 5500 kilometrów. Trzykrotnie udawał się konno do Berlina. Wszędzie składał kwiaty i oddawał cześć poległym żołnierzom przy pomnikach, obeliskach, tablicach pamiątkowych, na cmentarzach wojennych. Z pól bitewnych zawsze przywozi ze sobą garść ziemi, którą przekazuje potem w urnie do kościoła garnizonowego w Kielcach.

Z ziemi polskiej do włoskiej

Ale największym echem odbiły się jego trzy wyprawy z Krakowa na Monte Cassino. W 1984 roku Włodzimierz "Wowa" Brodecki wyruszył z Chełma Lubelskiego przez Kielce, Kraków na Monte Cassino. Towarzyszyli mu: Adam Brykajło (od wielu lat są szwagrami) i  Ania Bizukojć z Litwy - studentka III roku Uniwersytetu Jagiellońskiego. Adam prowadził Fiata 126p z przyczepą, dbał o wszystkie sprawy kwatermistrzowskie - z jedzeniem dla konia włącznie i był fotografem. Ania znała trzy języki: angielski, niemiecki i włoski, była więc tłumaczem, dziennikarką i prowadziła kronikę wyprawy.

Wowa jechał cały czas konno. A koń był nie byle jaki - klacz Kamea, po ogierze Kobryniu, mistrzu Polski w skokach i ujeżdżaniu, który na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku zdobył srebrny medal. Klacz tę dostał na wyprawę od artysty malarza z Kielc - Tadeusza Tchórza.

Start honorowy nastąpił 8 maja 1984 r. w Chełmie.

"Gazety poinformowały, że wyruszyliśmy do Włoch na Monte Cassino - a my nie mieliśmy jeszcze ani paszportów, ani wiz do Włoch i nie było pewne, że je w ogóle dostaniemy - opowiada Włodzimierz "Wowa" Brodecki. -18 maja, w dniu zdobycia Monte Cassino przez żołnierzy II Korpusu, mieliśmy wyruszyć z Krakowa. Kilkunastu żołnierzy, którzy walczyli pod Monte Cassino, przyszło nas pożegnać. Zrobiliśmy wspólne zdjęcia, które znalazły się w gazetach, a my... wciąż tkwiliśmy w Krakowie. Kiedy powiedziałem naszym kombatantom i dziennikarzom, że nie wiadomo, czy wyruszymy, bo nie mamy paszportów - zrobiła się mała zadyma. Udaliśmy się szybko do Ministerstwa Sportu - wtedy jego szefem był Aleksander Kwaśniewski. Dostaliśmy od nich pozwolenie: Pozwalamy na wyprawę pod warunkiem, że wszystkie koszty organizatorzy sami pokryją. I pogratulowali nam wyprawy na Monte Cassino – napisali z błędem, przez jedno „s”. Dzięki temu pismu dostaliśmy szybko paszporty.

Ale w dalszym ciągu nie mieliśmy wiz - kontynuuje. -Na wizy do Włoch trzeba było czekać w kolejce półtora miesiąca. Byliśmy przewidujący i wcześniej zapisaliśmy się w kolejce w ambasadzie włoskiej w Warszawie. Co kilka dni w tej kolejce trzeba było się zgłosić. Najpierw po kolei my jeździliśmy, a potem znaleźliśmy ludzi, którzy chodzili za nas do kolejki. Kiedy dostaliśmy paszporty, natychmiast pojechaliśmy do ambasady włoskiej po wizy". Zamiast 18 maja, polską granicę przekroczyli dopiero 18 lipca. Biało-czerwona flaga powiewała na samochodzie i na koniu. 18 lipca mieli być w Anconie, którą tego dnia w 1944 roku zdobyli żołnierze II Korpusu gen. Andersa.

Na granicy z Czechosłowacją mieli problem z odprawą konia. Ostatecznie Czesi dali im 48 godzin na opuszczenie tego kraju. Przejazd zajął im... trzy tygodnie. Pokonywali 30-40 kilometrów dziennie, jechali od jednego klubu jeździeckiego do drugiego. Wszędzie mile witani i goszczeni. W Bratysławie, na tamtejszych wyścigach konnych, powitano ich jak bohaterów.

Mieli jechać najkrótszą drogą, przez Austrię, ale na granicy Austriacy zażądali 300 dolarów kaucji za każdy dzień pobytu na terenie ich kraju. A oni mieli jedyni 500 dolarów, które przez kilka lat składała cała rodzina. Więc pojechali przez Węgry. Mieli ze sobą list, napisany po węgiersku, przez byłego trenera kadry wojskowej jeźdźców Czechosłowacji - Kirypolskiego. Opisał, co to za grupa, dokąd i po co jadą i zaapelował do braci koniarzy na Węgrzech o pomoc dla przyjaciół Polaków.

"Kiedy podjechaliśmy do pierwszego klubu na Węgrzech i pokazałem ten list, natychmiast zajęli się koniem, a my mieliśmy spanie i jedzenie. I tak jechaliśmy od klubu do klubu, wszędzie nas świetnie przyjmowali. Konserwy, które wieźliśmy z Polski, były nam zupełnie niepotrzebne. Na jednym z postojów zrobiła z nami wywiad węgierska dziennikarka. Pożegnała się z nami pokazując znak V - znak "Solidarności" - opowiada „Wowa”.

Na terenie Jugosławii również witano ich z otwartym sercem. Często bywało tak, że dojeżdżali do jakiejś zagrody, gospodarz - zanim pozwolił napoić konia - wyciągał flaszkę, wypijał, potem kazał się napić Wowie. Adam pyta go któregoś dnia: "Wowa, coś ty taki wesoły". A Wowa na to: "Kilka razy konia poiłem."

Trzy dni walczyli o możliwość popłynięcia statkiem z Zadaru przez Adriatyk do Włoch. "Zdarli z nas straszne pieniądze za możliwość załadowania malucha z przyczepą i konia" - wspomina Adam Brykajło.

We Włoszech w porcie Ancona czekali na nich dziennikarze, fotoreporterzy, kombatanci włoscy i polscy w mundurach, z medalami. Ale pojawił się problem z odprawą graniczną. Lekarz weterynarii zaczął szukać u konia jakiejś choroby. Nie pomogły dokumenty wystawione przez polskich weterynarzy, przetłumaczone na angielski i niemiecki. Włoscy celnicy zażądali też paszportu dla konia i pozwolenia rządu włoskiego na jego wjazd. Anka jakoś przekabaciła lekarza, a Wowa dał celnikowi dyskretnie 50 dolarów łapówki. To była dla nich ogromna strata. A celnik zaczął machać tymi dolarami i wołać coś do kolegi. Wjechali do miasta już po północy. Nagle wokół nich pojawiła się grupa Włochów. To byli ludzie z klubu jeździeckiego. Ktoś zaprowadził konia do fantastycznej stajni, a Wowa, Adam i Ania trafili na salę, gdzie był przygotowany bankiet i czekało kilkadziesiąt osób. Grała orkiestra, na stołach wspaniała kolacja, oczywiście ze spaghetti. A oni, potwornie zmordowani, musieli się trzymać na nogach wobec takiej gościnności.

Następnego dnia powitały ich oficjalnie władze miasta oraz polscy kombatanci, którzy wyzwalali Anconę. Wowa, w mundurze majora i na koniu, prezentował się znakomicie. Złożyli kwiaty na wzgórzu pod tablicą upamiętniającą polskich żołnierzy. Potem, wzdłuż Adriatyku, wyruszyli w kierunku Pescary. Po drodze kąpali się w morzu. Spotykali na trasie wiele osób, które zapraszały ich do domu, gościły i karmiły.

"Do miasta Cassino dotarliśmy bez problemu. Pamiętam, jak zobaczyłem drogowskaz z nazwą 'Cassino', omal nie zemdlałem, tak wielkie były emocje - opowiada Brodecki. – Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia przy tablicy na granicy miasta".

Następnego dnia, w niedzielę, pojechali złożyć kwiaty na cmentarzu żołnierzy brytyjskich. W poniedziałek rano wyruszyli na wzgórze Monte Cassino. Wowa jechał sam na koniu, w mundurze. Po drodze towarzyszyli mu dziennikarze włoscy, mieszkańcy i turyści, którzy bez przerwy robili  zdjęcia. Dojechał do parkingu, gdzie czekali na niego Ania i Adam. Podszedł do niego starszy Niemiec z córką, aby zrobić wspólne zdjęcie. "Powiedział mi - Ania tłumaczyła - że walczył na Monte Cassino. Co roku przyjeżdża tutaj dziękować Bogu, że przeżył i uczcić poległych kolegów. Opowiadał, że przeżył tutaj piekło. Gratulował nam, że my Polacy wymyśliliśmy taki rajd konny - opowiada "Wowa" Brodecki. -Potem długo utrzymywaliśmy kontakt, korespondowaliśmy do jego śmierci. -Na górę wszedłem pieszo, a koń za mną. Przez dwie godziny chodziliśmy pomiędzy grobami polskich żołnierzy. Kiedy zatrzymywałem się, to i koń się zatrzymywał, kiedy ja salutowałem, koń kiwał głową. To było niesamowite" - dodaje.

Polski major poprowadził aliantów

Kiedy zjeżdżali ze wzgórza, zatrzymał się przy nich dziennikarz z Rzymu i zapytał Wowę: "Pollaco military combatanto originallo?" A Wowa na to: "Pollaco originallo, no combatanto". Okazało się, że był on jednym z organizatorów I Światowego Spotkania Pokoju, które odbywało się w dniach 13 - 16 września 1984 roku. Uczestniczyli w nim kombatanci, którzy walczyli na Monte Cassino. Dziennikarz zaprosił ich na specjalną paradę z okazji 40-lecia walk o Monte Cassino, a Wowę poprosił o poprowadzenie tej parady. Uroczystości odbywały się w mieście Cassino, obok wzgórza. Koń miał zapewnioną opiekę, a oni zagwarantowany świetny hotel i wyżywienie. Mało tego, dziennikarz ten załatwił im przedłużenie wiz, które się akurat kończyły.

Wowa w mundurze polskiego majora, jako jedyny, jechał na Kamei na czele parady. Za nim szli pieszo byli żołnierze z Kanady, Anglii, Senegalu, Francji, USA, Polski, jechały jeepy, amfibie, motocykle. To było wielkie wydarzenie, które obserwowały dziesiątki tysięcy ludzi z całego świata. Na żywo nadawały relację telewizje z 14 krajów. Tylko polska telewizja i polskie media nawet nie zająknęły się o tym wydarzeniu. Adam w mundurze porucznika biegał i robił zdjęcia.

"Podjeżdżam pod trybunę honorową, a na trybunie attache wojskowi z wszystkich państw, z których żołnierze tutaj walczyli. Ręce mi się trzęsą ze wzruszenia, koń tańczy, byli żołnierze, już starsi panowie, pochylili sztandary bojowe. Czułem serce w gardle" - relacjonuje Brodecki.

Potem odbywali niekończące się spotkania, udzielali wywiadów, brali udział w programach telewizyjnych.

Ania wróciła do Polski pociągiem, bo rozpoczęły się już zajęcia na uczelni. Wowa z Adamem wracali tą samą drogą, ale już o wiele szybciej, bo było zimno i na granicach nie było kolejek. W Czechosłowacji zważyli konia przed wyprawą do Włoch i po powrocie - okazało się, że był cięższy o 40 kilogramów, natomiast Wowa schudł siedem kilogramów. Pokonali 4,5 tys. km w cztery miesiące.

W 1994 r. Włodzimierz "Wowa" Brodecki ponownie udał się konno na Monte Cassino. Dziesięć lat później, w roku 2004 wyruszył po raz trzeci - tym razem na koniu Tornado (był synem Kamei) - razem z żoną Grażyną i synem Włodkiem. Koń jechał w przyczepie. Wowa wsiadł na niego dopiero w Anconie i pokonali wspólnie 300 kilometrów. "No cóż, jestem już nieco starszym panem, a poza tym nie stać mnie teraz na 4-miesięczny urlop - podkreślił. -Ale mogę powiedzieć śmiało, że trzy razy zdobyłem Monte Cassino".

Kolejna, czwarta wyprawa już niedługo, bo w 2014 roku.

Nowszy Starszy

Inne artykuły w kategorii Ludzie

Pozostałe kategorie tego artykułu: · Polska · Polonia w USA · Polonia na świecie · Historia

Skomentuj artykuł w Hydeparku Polonii

Komentarze zostały tymczasowo wyłączone. Przeprszamy!

Najnowsze artykuły

Magazyn w sieci

Hydepark Polonii

Dawid
25 lip, 15:17
Zapraszamy na forum Polakow w Szwajcarii - https://forum.polakow.ch»
Mia Lukas
21 cze, 05:49
Mój były chłopak rzucił mnie tydzień temu po tym jak oskarżyłem go że spotyka się z kimś innym [...]»
hanna
20 cze, 03:58
Wszystko dzięki temu wspaniałemu człowiekowi zwanemu dr Agbazarą wspaniałemu czaru rzucającemu we mnie radość pomagając mi przywrócić mego [...]»

Najczęściej...