Podziel się   

Ludzie Pokaż wszystkie »

Wydanie 2011-09 · Opublikowany: 2011-11-08 21:49:18 · Czytany 7160 razy · 0 komentarzy
Nowszy Starszy

Arek Religa: na rockowo w Nashville

Arek Religa — muzyk, instrumentalista, kompozytor, a przede wszystkim gitarzysta, od ponad dziesięciu lat mieszkający w Stanach Zjednoczonych. 23 lipca 2011 roku zajął trzecie miejsce w organizowanym przez Guitar Player Magazine konkursie „Guitar Superstar”. Koncert finałowy odbył się w Nashville w stanie Tennessee, w ramach letniej edycji targów muzycznych NAMM.

Z Arkiem, o jego ostatnich sukcesach i najbliższych planach, rozmawia Eugeniusz Gruszczyński.

E.G.: Zacznę naszą rozmowę od należnych ci gratulacji! Trzecie miejsce w jednym z najbardziej prestiżowych konkursów gitarowych w USA to już nie przelewki. Podejrzewam, że przeżycie było ogromne?

A.R.: Dziękuję bardzo. Tak, to było naprawdę coś niesamowitego. „Guitar Superstar”, organizowany przez jedno z dwóch najbardziej renomowanych pism gitarowych na świecie „Guitar Player”, jest konkursem z siedmioletnią już tradycją. Podejrzewam, że większość gitarzystów czułaby się mocno usatysfakcjonowana mogąc wziąć w nim udział. Bo w końcu być jednym z pięciu finalistów wyselekcjonowanych z setek zgłoszeń, a w końcowym rezultacie jednym z trzech najlepszych gitarzystów w USA według „Guitar Player”, mówi samo za siebie. Gdy Larry Carlton, prowadzący całą imprezę, wyczytał moje nazwisko jako trzeciego zwycięzcy, poczułem ogromna ulgę. A równocześnie ogarnęła mnie ogromna radość, która trzyma mnie nieustannie do dziś! Przez dwa tygodnie przed wyjazdem do Nashville czułem narastającą ogromną presję, a przed wyjściem na scenę miałem taki moment, że chciałem wziąć nogi za pas i po prostu uciec na lotnisko (śmiech). A tak na poważnie, to owo wyróżnienie jest również dla mnie potwierdzeniem, że to, co robię ma sens i że jestem w stanie osiągnąć wszystko, co sobie zamierzyłem i wymarzyłem. A przepis jest banalnie prosty: ciężka praca, wiara i cierpliwość. No i oczywiście trochę szczęścia.

E.G.: Pamiętasz, w trakcie naszej ostatniej rozmowy (Magazyn Polonia, maj 2009 – przyp. aut.) stwierdziłeś, że nie żałujesz, że wyjechałeś z Polski, a ja zauważyłem, że „zarażasz optymizmem”. Sądząc po ostatnich sukcesach, chyba większych zmian na tym polu nie ma?

A.R.: Wiesz, ja jestem takim modelem z wbudowanym optymizmem od urodzenia. I nawet jeśli zdarzało się, że mi ten optymizm w pewnych etapach mojego życia szwankował, to i tak włączał się jakby zapasowy i wszystko było w porządku (śmiech). Gdybym nie był optymistą, zapewne nie wierzyłbym w to, co robię. Pewnie nie miałbym tyle cierpliwości do ćwiczeń, do nagrywania, do wysyłania materiału w różne miejsca. Zauważ, że wszyscy ludzie z pasją są optymistami… A co do wyjazdu z Polski… No cóż, oczywiście, że wolałbym mieszkać w Polsce i mieć takie warunki i możliwości, jakie mam tutaj. Ale widocznie nie można mieć wszystkiego.

E.G.: Czujesz się bardziej artystą polskim czy amerykańskim?

A.R.: Jestem Polakiem i zawsze nim będę. Urodziłem się w Polsce, w Kamiennej Górze na Dolnym Śląsku i przy każdej okazji to podkreślam. „Urabura, Kamienna Góra”, jak to się często witamy ze znajomym pochodzącym również z tego miasta (śmiech). Od momentu rozpoczęcia mojej, w sumie wyboistej, drogi do kariery muzycznej, wiele osób do mnie pisało, czy też mówiło mi przy okazji jakiegoś spotkania, że w takich momentach, cieszą się, że są Polakami. To naprawdę buduje.

E.G.: Skoro tak, to jak to jest być polskim artystą w Stanach Zjednoczonych?

A.R.: Przede wszystkim, to jest trudno być artystą w ogóle. Moja żona, Iwona, może coś więcej powiedzieć na ten temat (śmiech). Wiesz, od zawsze było ciężko przebić się w biznesie muzycznym, chociaż nie uważam, że bycie Polakiem, Japończykiem, czy Amerykaninem ma jakieś większe znaczenie. Muzyka jest językiem uniwersalnym, bez narodowości, bez rasy, takie swoiste esperanto. Natomiast ważne jest, w jakim stopniu tym esperanto operujesz.
Zawsze czułem, że Ameryka docenia tych, którzy są w czymś dobrzy i naprawdę czegoś chcą. Ja zawsze bardzo pragnąłem być muzykiem, nagrywać płyty, grać koncerty i tak się dzieje. I szczerze powiedziawszy, rzadko myślę o tym przez pryzmat bycia Polakiem mającym jakieś tam marzenie w Stanach, po prostu prę do przodu. Czasem mam takie wrażenie, że my Polacy jesteśmy bardzo zakompleksionym narodem, nie wiedzieć zupełnie dlaczego. Taka anegdota z Nashville: po zakończeniu występu, gdy już wysłuchałem, co ma do powiedzenia jury, padło pytanie skąd jestem? Odpowiedziałem, że mieszkam w Justice w Illinois, ale że pochodzę z Polski. Na to Carl Verheyen odpowiedział, że nie miał pojęcia, że Polacy maja takich gitarzystów. Przez moment głupio się poczułem, trochę jakbym był z trzeciego świata, bo przecież ja wiedziałem, że Polacy mają świetnych gitarzystów i to dużo bardziej znanych ode mnie. Potem przy obiedzie podszedł do mnie i przeprosił za to i przyznał, że zrobiło mu się nieswojo, gdy zrozumiał, że strzelił gafę. Szczerze wierzę, że nie chciał mnie urazić. Mówię o tym, żeby podkreślić jak nas widzą, a może raczej nie widzą, ludzie z branży. A to jest, moim zdaniem, głównie nasza wina, bo często nam brak wiary w siebie i zamiast zacisnąć zęby i wziąć się do roboty, to lepiej usiąść i ponarzekać. I winne są też lokalne media, promotorzy itd. Posłuchaj co jest grane w polonijnych radiach lub o czym pisze się w gazetach
i mówi w telewizji, kto występuje na imprezach polonijnych? Kasa ma się zgadzać, a kogo obchodzi poziom. A najlepiej, jak artysta zagra za darmo, bo jak nie, „to se puścimy z płyty”. Polacy to doskonali muzycy, trzeba im tylko czasami trochę pomóc w promocji, w znalezieniu sponsora, miejsca na koncert… Na tutejsze ludowe zespoły, w większości beznadziejne, gdzie dzieci nie chcą, ale rodzice każą, są wydawane setki tysięcy dolarów rocznie przez duże polonijne organizacje. A kończy się i tak na tym, że potańczą na jakimś pikniku, żeby ciocia Zosia zobaczyła jak mały Jasio wywija. Polonia zatrzymała się sto lat temu, umiemy tylko budować kościoły i tańczyć poleczkę. Dlatego dziwne nie jest, że tak nas potem kojarzą.

E.G.: W tym roku wziąłeś udział w kilku koncertach charytatywnych. Są tacy, którym odmawiasz?

A.R.: To nie jest tak, że odmawiam, chociaż zdarzyło się, że podziękowałem niektórym organizatorom. Osobiście bardzo jestem za takimi akcjami, szczególnie, jeśli chodzi o pomoc dzieciom. Nie zawsze jednak jestem na to gotowy. Czasami jest zbyt długa przerwa i zespół jest w rozsypce, a czasami organizatorzy nie są w stanie stanąć na wysokości zadania. Ja bardzo dbam o reputację swoją i muzyków, którzy ze mną grają. Chętnie występujemy, ale pewne warunki muszą być spełnione. Nie sztuką jest zagrać na imprezie gdzie nic nie brzmi, nie ma sprzętu, czy coś tam jeszcze. Czasami mam wrażenie, że dla organizatorów ważniejsze jest spędzenie ludzi jak bydła w jedno miejsce, wyciągnięcie z nich jak największej ilości kasy, a reszta, np. jakość słuchanej muzyki, jest nieważna. A to jest po prostu brak szacunku, zarówno dla występujących, ale przede wszystkim dla osób, które przyszły własną, często ciężko zarobioną kasą, wesprzeć jakąś szlachetną akcję.

E.G.: Od czasu naszej ostatniej rozmowy stałeś się dużo bardziej znany, zarówno w środowiskach polonijnych, jak i amerykańskich. Odczuwasz tę różnicę na co dzień?

A.R.: Powiem tak: nikt się za mną jeszcze nie ugania po autograf (śmiech). A na poważnie, to wiem, że więcej mówi się o mnie. Bardzo mnie to cieszy, chociaż słyszałem również bardzo zjadliwe opinie na mój temat. Wiesz, że cwaniaczek, że zarozumialec i takie tam. Smutne jest tylko to, że praktycznie wszystkie niepochlebne teksty idą ze środowisk polonijnych. Ja wiem, że jestem trudny we współpracy, ale zainwestowałem w to całe swoje życie i nie będę się naginał, bo ktoś ma z tym problem. Jak to mówią Amerykanie: „my way or the f-n highway”.

E.G.: Wiem, że nastąpiły małe zmiany w twojej sytuacji rodzinnej?

A.R.: Tak, ale te małe zmiany o imieniu Oliwia robią się z dnia na dzień coraz większe, a co gorsza, coraz bardziej uparte (śmiech). W zeszłym roku urodziła nam się druga córka, więc teraz mam konkretny babiniec w domu. Na szczęście cały ten młyn jakimś cudem ogarnia Iwona, bez której wsparcia przez tyle lat piszczałbym naprawdę cieniutko.

E.G.: Najbliższe plany?

A.R.: W listopadzie lecę do Kalifornii na rozdanie nagród „Hollywood in Media Awards”. Zostałem nominowany w kategorii instrumentalnej za utwór „Chicago Guitar Knight”, do którego teledysk nakręciła grupa moich przyjaciół zajmujących się również dla mnie mediami, wizerunkiem, marketingiem i innymi rzeczami, o których nie mam pojęcia. Myślę również intensywnie o wydaniu szkółki gitarowej na DVD, poza tym jestem zaangażowany
w płytę Pawła Pospieszalskiego. Ale najważniejsze to wydanie mojego drugiego studyjnego albumu, co nastąpi już niebawem. Poza tym dzieje się wiele rzeczy, o których za wcześnie mówić, a nie chcę zapeszyć, bo i tak się zdarzało.

E.G.: Dziękuję ci za rozmowę i życzę powodzenia!

A.R.: Ja również dziękuję i pozdrawiam serdecznie wszystkich czytelników Magazynu Polonia!

Nowszy Starszy

Inne artykuły w kategorii Ludzie

Pozostałe kategorie tego artykułu: · Kultura i sztuka · Polonia w USA · Polska · Rozrywka · Świat

Skomentuj artykuł w Hydeparku Polonii

Komentarze zostały tymczasowo wyłączone. Przeprszamy!

Najnowsze artykuły

Magazyn w sieci

Hydepark Polonii

Dawid
25 lip, 15:17
Zapraszamy na forum Polakow w Szwajcarii - https://forum.polakow.ch»
Mia Lukas
21 cze, 05:49
Mój były chłopak rzucił mnie tydzień temu po tym jak oskarżyłem go że spotyka się z kimś innym [...]»
hanna
20 cze, 03:58
Wszystko dzięki temu wspaniałemu człowiekowi zwanemu dr Agbazarą wspaniałemu czaru rzucającemu we mnie radość pomagając mi przywrócić mego [...]»

Najczęściej...